sobota, 16 października 2010

Poznań Maraton 10.10.10 – mój pierwszy raz



Zwycięzcy...
Helikopter lata nad głowami, tłum ludzi dookoła i wreszcie sygnał startu. Tętno mam stojąc 150, kolumna ludzi rusza, powoli. Zajęło mi 2 i pół minuty przebiegnięcie linii startu. Wystartowało około 4000 ludzi. Pierwsze kilometry biegnę w kolumnie ludzi, biegniemy z górki ulicą i aż po horyzont z 2km widać nieprzerwany ciąg ludzi. Po piętnastu minutach udaje mi się dojść do planowanego zakresu tętna 160-165 i biegnę za pacemaker’ em na 4.30.
 
Mija 5, 10, 15km a mi się super biegnie, na punktach odżywczych wcinam banany i popijam powerade i dalej naprzód. Jest piękna pogoda, słońce, około 10 stopni. Pot zaczyna mi spływać po czole, a widzę ludków ubranych w czapki i kurtki…. Powoli zbliżam się do 20km i zarazem końca pierwszej pętli. Kenijczycy mnie w tym momencie wyprzedzają – oni  już kończą…. 
 
W kieszeni mam rezerwowego batonika energetycznego, specjalnie na 21km. Przekraczam 21,1km z czasem 2:13 wg planu. Następne km to dla mnie wielka niewiadoma, mój dotychczasowy maksymalny dystans to 25km. Biegnę i biegnę, a tu coraz mniej sił, tętno coraz wyższe, uważnie patrzę na pulsometr aby nie przekroczyć 180. Cel przebiegnięcia na 4:30 zamieniam na cel przebiegnięcia trasy :). Balonik z czasem 4:30 coraz bardziej się ode mnie oddala…    
 
Na maratonie nie ma zmiłuj się – nie da się oszukać organizmu. Zbliżam się do słynnej ściany po 30km, glikogen w mięśniach już się chyba skończył. Po drodze mijam dwóch ziomków lezących koło ratowników pod foliami nrc, żebym tylko tak nie skończył… Wreszcie dobiegam do 30km, zamiast w biegu wypić –staje, gąbką ochładzam twarz, z bananem i kubeczkami z powerad’em przemaszerowuje przez strefę odżywiania, dalej ruszam już truchtem – byle do przodu.
 
Truchtem docieram do 35 km, nawet jest ok., tylko zaczynają mnie coraz bardziej boleć mięśnie czworogłowe. Następne kilka kilometrów jest lekko pod górkę, taką ogromną aleją, że aż wali po psychice . Widzę przystanek autobusowy, nachodzi mnie taka myśl a może bym się położył i trochę na nim pospał? Nie, nie napieram dalej. Posuwam się truchtem już ledwo do przodu. Co jakiś czas stoją ludzie i grają. Kibice są super, dopingują, przybijają piątki – na jakieś 30s zapominasz wtedy o bólu. Już blisko 40km, cały czas obawiam się skurczu w mięśniach, już tak niewiele im trzeba, za to tętno ok. 
 
O i wreszcie 40km spinam się, zwiększam tępo i dobiegam do mety, gdzie ostatnie 100 metrów robię jeszcze sprintem (a co mi tam!). Przecinam linię mety z czasem 4:46, ogarnia mnie fala emocji. WOW, zrobiłem maraton. Dostaję folię nrc do okrycia i pamiątkowy medal. Do wieczora zjadam trzy obiady i ciągle jestem głodny.  Następnego dnia mam takie zakwasy jak nigdy – ledwo chodzę, dopiero w piątek ustępują…
Po przekroczeniu linii mety
Meta